Why I hate Facebook today…

Every time I visit FB today it reminds me of Jacek. I was always worried about showing my emotions publicly, but after my friend shared an amazing story about his father who recently passed away I’ve gained courage to tell my personal experience as well (John, hope you are reading this now!)

Today my dear friend and soulmate would celebrate his 26th birthday, but he isn’t here anymore. He passed away 5 years ago in an accident on the river. I can still see his smile and hear his voice. He was so damn wonderful and good guy! Always positive, helping others, stopping on his way to talk to homeless people, always ready to give his support to those in need. He was kind and opened to everyone. We were these weird people, visiting each other twice a year, but it happened sometimes that he called me in the exact moment when I was thinking about him. Coincidence of course, but I just liked to think that there was some supernatural connection between us. Anyway he was very, very special to me. It happened that he was the first person who died in my life. I had no clue what to do. I didn’t see a point in talking to people as I thought no one would understand the connection we had. My two best friends knew about him and only one met him in person. My parents knew that we liked each other a lot, but it just wasn’t enough to understand. I had to figure out how to deal with it. I went through an amazing journey. From someone believing he’s my angel to someone acknowledging that there is nothing after death. Probably as everyone in such situation I started to look for an explanation. Why someone so purely good and helpful and young dies? I couldn’t understand. I started telling myself that probably he is needed on the other side; he had an important mission over there. Occasionally I had a dream about him and it always felt so amazing and real. I was hoping every day to see him. Once I dreamt that he was fighting with a gigantic bear – he won! The next day it turned out that my grandpa got very good results after chemotherapy. The bear was my grandpa’s cancer – how couldn’t I take it as a message? I really believed he is somewhere there taking care of me. I was sort of praying and talking to him whenever I had a problem – in exactly the same way I did before. I was writing to him and I think that helped me the most. I wrote around 30 letters to him until I got more or less through it. At the beginning it was every week, then every month, once a year and I’m still doing it when I need it. It had an amazing, therapeutic effect on me. Two years later when my grandpa died, I took it a bit better. With the time I became more realistic, I realised how much I am idealising him, his life and our relationship. I’ve finally understood that he is gone, there is no other side and we will never meet. His death was a turning point in my life. I drifted far away from church, from god and angels. It is much harder this way but I know it is true. I’m always going to feel very lucky that I had such an amazing friendship. I think it doesn’t happen that often. It’s been 5 years now and I still can imagine him and relive the memories. And it always fills my eyes with tears. I’m not sure if I will ever going to deal with it. I’m not sure if I want to. His profile is still on Facebook, like nothing had happened, I’ve got a notification that I should wish him happy birthday. It reminded me that his short and great life should be celebrated. Please do something good today, tomorrow, next week in the memory of my sweet friend.

I’m not sure what you are going to do with this story, but I thought that it might help someone who is struggling after a loss. We are all going to go through this sooner or later. I think that the more we accept the death and realise that people around us will be gone one day, the more we will care about ourselves and our loved ones.

P.S. Wow, it took me long hours to brace myself and publish it. I finally did it thanks to Iga’s support :) xxx

I’M BACK!

Wow, no i jak to się stało, że nie pisałam już 1,5 roku? No ok wiedziałam, że tak będzie. Słomiany zapał, chwila przerwy i potem już kicha. Ale nic to przecież piszę właśnie nowy post! Nie uda mi się opowiedzieć dokładnie co wydarzyło się w ciagu ostatnich 17-tu miesięcy… Ale opowiem w skrócie. Spoiler alert: już nie jestem Wolny! (nazwa bloga zostaje.)

Zawodowo:

– odbyłam jeden bezpłatny staż na University College London – moje ostatnie starcie z Akademią

– miałam dorywczą pracę w cateringu (po której pozostał mi świetny otwieracz do butelek!)

– pracowałam w firmie jako Account Manager, niezwiązana z zawodem, w sumie fajna praca ale po paru miesiącach zaczęłam narzekać każdego dnia. Wytrzymałam 8 miesięcy (rekord w moim CV póki co) ale dzięki kontaktom z moimi klientami dostałam kolejną pracę

– w maju zaczęłam pracę (4-ro miesięczne zastępstwo) w WWF-UK jako Digital Marketing Manager – ha!!! Życie potrafi zaskoczyć. A w dodatku przez 3 miesiące przez pomyłkę HRu zarabiałam prawie dwa razy więcej niż powinnam (co było zatwierdzane co tydzien przez 2-ch moich managerów, więc myślałam że tak po prostu jest…)

– od paru tygodni intensywnie szukam pracy jako, że kontrakt mi się kończy i nie do końca mam jak zostać w WWF (długa historia). Odzew jest nieziemski, w porównaniu do czasow kiedy zaczęłam tego bloga: niebo a ziemia. Zostałam zaproszona na 3 rozmowy kwalifikacyjne, w jednej rekrutacji przeszłam do następnego etapu (wycieńczające dwie rozmowy, dwa testy i prezentacja) i jednej rozmowy aż odmowiłam, bo nie miałam siły psychicznej się przygotować. Także szaleństwo, myślę pozytywnie. Widać jaki nastapił przełom w ciągu tych dwóch lat, kiedyś mogłam pomarzyć o interview.

19468707545_80c7f24011_o

Wybrzeże Anglii

Podróżowo:

– Madryt u Ani (pomyśleć, że Ania już tam nie mieszka i jest teraz w Krakowie!) – październik 2014

– Oxford na jeden dzień

– Warszawa, finał FameLabu z Rafałem w roli głównej (aaach i cudowny,
słoneczny dzień z Sobolem)

19474071931_b382381a6b_o

Wchodząc na Snowdon

– Wycieczka do Dorset & Hampshire (m. in Stonehenge i wybrzeże) z Anią i Jesperem

– Walia również z Anią i Jesperem, niezwykła wycieczka na górę Snowdon, spacery po wybrzeżu i klifach

19473314625_e2412d3390_o

Kopenhaga

– Wycieczka do Hagi do Zochy i Oysteina, szałowy wieczór z Eurowizją i depresja na drugi dzien z okazji wyborów prezydenckich. Moja pierwsza przejażdżka Eurostarem.

– Długo odkładany urodzinowy wyjazd do Kopenhagi, mnóstwo zwiedzania, chodzenia po zakątkach gdzie Rafał chadzał
podczas studiów, pyszne piwka, jedzenie i LUKRECJA (tak moim prezentem urodzinowym byławycieczka szlakiem lukrecji, najlepszy
prezent na świecie!) i dużo jeżdżenia rowerami. Podobało mi się bardzo.

Odwiedzili nas:

– moi rodzice, mama Monika z Krychą, Trala 2 razy, ziomy za 2 tygodnie przyjeżdżają po raz trzeci, Dorotka, Zocha z Marią, Sylwia, Bobik z Ewka i Malwką oraz Ania. W tym miesiącu mamy kolejnych gości – ale ja to lubię!

Prywatnie:

– przeprowadziliśmy się do lepszego mieszkania jak tylko dostałam pracę w tamtym roku i jestem bardzo zadowolona

– jestem mężatką! 22 sierpnia 2015 odbył się nasz ślub oraz wesele. Było najpiękniej na świecie. Prawdopodobnie napiszę jakiś osobny post na ten temat.

Ciekawostki:

– nauczyłam się sama robić na drutach (zrobiłam m.in. butki i czapeczkę dla mojej malutkiej bratanicy, szalik-komin dla brata i zaczęłam robić takie ocieplacze na ręce od palcow do łokcia). Polecam bardzo książkę pt. ‘Knitty Gritty’ Aneety Patel. Idzie zima muszę coś znowu zrobić.

– zaczęłam chodzić na ściankę wspinaczkową, udało mi się już uzbierać cały sprzęt w ramach różnych prezentów od rodziny, zapisałam się też do Instytutu Iyengara gdzie uczę się jogi

– zapisałam się na kurs wi10352889_10207473441542126_2306319249566658425_noślarstwa dla początkujących, w ramach którego pływałam w 8-mio osobowej łódce po Tamizie :D bardzo mi się spodobało więc teraz kontynuuje trening, głównie na siłowni (2-3 razy w tygodniu), żeby znabrać siły i opracować do perfekcji technikę. Super zajawka oraz świetni ludzie

– jadłam krokodyla, alpakę, kangura, pytona, świerszcze. Pierwszy raz 11391759_10152850559766034_8690801394623356330_nkosztowałam kuchni afgańskiej i karaibskiej (jakoś nic więcej nie przychodzi mi do głowy)

– byłam na sztuce teatralnej z Kevinem Spaceyem w The Old Vic (pt: ‘Clarence Darrow’), widzialam również na scenie Kristine Scott Thomas (w ‘the Audience’), byłam na kilku koncertach jazzowych w tym: Marcusa Millera oraz duetu Hancock & Corea (uścisnął nam rękę!)

– od dzisiaj zaczynam codziennie sobie mówić rzeczy za które jestem wdzięczna, czego się nauczyłam i co mnie uszczęśliwiło

No, to tak w skrócie. Chciałam po prostu zacząć. Zobaczymy jak mi pójdzie z następnym postem. Chyba napiszę trochę o moich zmaganiach na rynku pracy w UK. Albo o poszukiwaniach tego co lubię. Albo o weselu. Nie wiem! Coś wymyślę… ach właśnie przeczytałam co mam w zakładce ‘o mnie’ chyba muszę to zaktualizować ;)

Ach! Cóż to był za rok!

Nie będę zbyt oryginalną pisząc podsumowanie roku. Ale coś trzeba ze sobą zrobić – cały rok nie chorowałam, to jak przyjechałam do domu i zamiast spotkać się ze wszystkimi, to leżałam odłogiem i zaczęłam pisać. Ale w sumie to nic nie szkodzi – cały rok był szalony, także chętnie odpoczęłam na koniec ;).

Dokładnie rok temu o tej porze zamarzyłam, abym w 2013 jak najwięcej podróżowała – nie do końca wiedziałam gdzie i jak to zrobię, ale mimo to mój plan się spełnił! I to bardziej niż bym to sobie wymyśliła.

W styczniu zacząło się od pięknej Szwedzkiej zimy, za którą teraz naprawdę tęsknię.

DSC_0043

A następnie od skromnych wypadów do zasypanych śniegiem i lodem:

Jonkoping – położnym nad wielkim jeziorem Vattern, które zaminiło się w największe lodowisko jakie kiedykolwiek widziałam.

DSC_0056     DSC_0058

oraz do Goteborga, który jak to miasto, był ciut mniej urokliwy o tej porze roku. A potem już całkiem spowszedniał podczas codziennych wycieczek do laboratorium, w którym przygotowywałam badania magisterskie. Mimo to zawsze znajdą się tam miejsca, które warto odwiedzić nawet zimą.

Luty okazał się piękny i szalony z wielu względów! Przede wszystkim obchodzę wtedy urodziny. Po drugie świętowałam owe urodziny na pierwszej wspólnej z R. wycieczce – również Goteborg. I tu muszę napisać o świetnej rybnej restauracji, w której skosztowałam po raz pierwszy w życiu chyba 80% składników :P Restauracja nazywa się Sjobaren i jest położona w pięknej Hadze: http://www.sjobaren.se/

W środku panuje uroczy klimat, jest dość ciasno, wszystko w drewnie i w wystroju takim jakby zaraz miał tam przyjść marynarz prosto z połowu.

Przystawka i zupa rybna

IMG_1509   IMG_1512

I danie główne

IMG_1510

Było pysznie! I do tego bardzo miła obsługa.

IMG_1582

W połowie lutego poleciałam po raz pierwszy do Londynu i nie przeszło mi wtedy przez myśl, że się tam przeprowadzę jeszcze w tym samym roku. Jak na cztery dni i tak uważam, że zdążyłam dobrze poczuć atmosferę miasta i od razu je polubić. Przede wszystkim zaskoczyło mnie to, że mimo przeraźliwego ogromu tego miasta, nie poczułam się przytłoczona. Zapewne za sprawą niskiej zabudowy i mnóstwa parków i ogrodów dających przestrzeń. W pamięci utkwiło mi zwłaszcza szaleństwo zapachów – na co teraz tak nie zwracam uwagi. Pamiętam, że chodziłam i tylko wciągałam głęboko powietrze – ze straganu z jedzeniem, z pubu zalanego piwem, a to z knajpy z jedzeniem z dalekiego zakątka świata. Ale taka prawda, zdecydowanie lepiej czuję, niż widzę. Smakowo też zaszalałam i pierwszy raz skosztowałam ostryg: (zdjęcie po prawej – zawsze mnie rozbawia:P) i tajskiej kuchni, ale zdjęcia są kiepskie więc proszę sobie wyobrazić;) Tu link do strony knajpy:

http://rosaslondon.com/

Już na przełomie lutego i marca (taki ten luty niby krótki, a tyle się działo!) odbyłam najpiękniejszą i najbardziej magiczną podróż do tej pory. Odwiedziłam Kirunę na dalekim kole podbiegunowym. Pojechałam z Anią, z którą już wiem, że mogę pojechać na koniec świata. Pisać mogłabym długo, ale skrócę to do tego, że zawsze marzyłam o wycieczce na Alaskę i przez chwilę poczułam jakbym tam była :) Cztery dni i doświadczyłam niesamowitych chwil.

Karmiłam renifery, byłam w lodowym hotelu, jechałam psim zaprzęgiem i pojechałam pociągiem do Norwegii drogą nad fiordami.

Kiruna

Wydawałoby się dosyć szczęścia jak na jedną osobę, ale udało mi się też zobaczyć to po co tak naprawdę wszyscy tam jadą: zorzę polarną! Próbowałam się już kilka razy dokładnie nauczyć co to jest zorza i zawsze zapominam:P tu ściąga: http://en.wikipedia.org/wiki/Aurora_(astronomy)

Zobaczyć zorzę wcale nie jest tak prosto! Można pojechać na samą północ, siedzieć tam przez miesiąc, mieć czyste niebo i nadal nic nie zobaczyć. To zjawisko całkiem losowe. Pojawia się i znika jak chce i na ile chce. Dlatego można powiedzieć, że byłyśmy szczęściarami i w ciągu jednego wieczora oglądałyśmy zorzę przez prawie dwie godziny! Wybrałyśmy się z całą grupą fajnych ludzi, których spotkałyśmy na psim zaprzęgu. Oddaliliśmy się wystarczająco od świateł Kiruny, poszliśmy na wielką polanę, szliśmy po kolana w śniegu (nawet nie zdążyliśmy specjalnie wyjść na żadną górkę)  i nagle na niebie pojawia się zorza. Każdy położył się na śniegu, żeby lepiej widzieć. Najlepiej można to opisać jak taki bardzo gęsty dym, tańczący po niebie, o bardzo jasnego do zielonego koloru. Natomiast nie tak jasnym, żeby przyćmić gwiazdy. Wypływa na 5 minut, znika na 20. Potem znowu się pojawia. Niesamowite. Miałyśmy na sobie dokładnie 8 warstw ale i tak nie było lekko. Ale nie ma rzeczy niemożliwych! Rozpaliliśmy ognisko w śniegu i zaczęliśmy biesiadę. Może być lepiej? :)

      aurora

Reszta marca była już spokojniejsza. Odwiedziłam kolejne szwedzkie miasteczka: Lidkoping (nad Vanern) i Hjo (nad Vattern) już odrobinę mniej oblodzone o tej porze. Wybrałam się też na weekend do Sztokholmu. Bardzo mi się spodobało i również nie przypuszczałam wtedy, że spędzę tam całe lato:)

Kwiecień! Też był ciekawy. Święta spędziłam z rodzicami nietypowo w Szwecji i dopiero potem wróciłam na parę dni do Krakowa. Potem znowu Szwecja i odwiedziny Micza. Muszę o tym napisać. Micz przyleciał do nas za darmo. Wygrał bilety w Ryanairze przebrany za fiorda… :P  Pod koniec miesiąca wybrałyśmy się (również z Anią) na długo wyczekiwaną wycieczkę do Oslo! Było po prostu super. Podróżowanie ze studenckim budżetem opracowałyśmy do perfekcji. Norwegię i Oslo po prostu uwielbiam. Zobaczyłyśmy kilka muzeów, odwiedziłyśmy słynną skocznię narciarską, opłynęłyśmy wszystkie śliczne wysepki, gdzie każdy porządny Norweg ma swój równie śliczny kolorowy domek, obeszłyśmy wszystko co się dało i nawet poszłyśmy dwa razy na imprezę. Bardzo nam się podobało!

DSCN7053

Maj. Tym razem znowu Londyn! Z ciekawszych rzeczy, byliśmy na koncercie Stańki w Barbican i pojechaliśmy na całodniową wycieczkę za miasto, do Marlow. Pogoda dopisała, widoki piękne, kalorie spalone – spacer 20km. Jak przystało na Londyn i na mojego chłopaka, tym razem skosztowałam kuchni z Indii i z Libanu (na szczęście nie na raz). Maj zakończył się bardzo pozytywnie i można mnie od tej pory nazywać Master of Science!  Tak się składa, że między tymi wszystkimi wycieczkami, jeździłam codziennie do labu w Goteborgu, a potem pisałam pracę magisterską. W ramach nagrody i relaksu po obronie, R. zabrał mnie na weekend do Mariestad. Zrobiliśmy sobie super wycieczkę po małej wyspie Torso na jeziorze Vanern (chyba wreszcie się nauczyłam odróżniać jedno jezioro od drugiego:P).

Czerwiec. Lipiec. Sierpień. Przelecę szybko, bo działo się szybko. Tuż po obronie dowiedziałam się, że będę robić staż w Sztokholmie, połączony z wyjazdem do Bostonu. Szał. Paszport, wiza, samolot do Sztokholmu, szukanie pokoju – wszystko w jakieś dwa tygodnie. Moje wakacje w Sztokholmie, to głównie praca, praca, praca. Na szczęście pogoda była jak na Szwecję fantastyczna, prawie w ogóle nie padało, a ja przyzwyczajona do Bałtyku kąpałam się w morzu bez problemu. Nawet sporo zobaczyłam, jak na to że większość weekendów też przepracowałam. Sztokholm bardzo miło wspominam, na pewno chętnie tam wrócę. Ale jak dla mnie zwyczajnie jest tam nudno. Poza tym w wakacje zwyczajnie mało się tam dzieje. Wszyscy wyjeżdżają, restauracje się zamykają – dziwne jak na to, że przyjeżdża tam dużo turystów. Sztokholm jest tez bazą wypadową, z którego odbywają się rejsy do Helsinek, Rygi i Talina. Wraz znajomymi wybraliśmy się do Rygi, która zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie! Ale co się dziwić, z moją uboga wiedzą o krajach nadbałtyckich… Płynie się przez noc, dzień się zwiedza i powrót również przez noc. Na statku wiadomo, imprezy, knajpy, sklepy. W Rydze mieliśmy świetną pogodę, obeszliśmy najważniejsze miejsca, zjedliśmy pyszny obiad. W drodze powrotnej pół nocy śpiewaliśmy na karaoke wraz z szwedzkimi rodzinkami. Zostało mi w głowie do dzisiaj:

Jest hicior, nie? :D

Koniec sierpnia i początek września, to kolejna wielka przygoda. Dalej w to nie wierze, że byłam Stanach. Fajnie:) Przez dwa pierwsze tygodnie kończyłam staż w Bostonie, a w ostatni tydzień pojechaliśmy na wycieczkę wzdłuż wybrzeża, na północ do Maine. Nasza trasa: Rockport i farma w Ipswitch

IMG_0147 IMG_0184

Rezerwat Plum Island i Portsmouth (nasz jedyny przystanek w stanie New Hampshire)

IMG_0308 IMG_0378

Ogunquit i Hermit Island

IMG_0404 IMG_0416

Camden i Camden Hills State Park

IMG_0499 IMG_0481

I na koniec piękna Mt Desert Island – Bar Harbor & Acadia National Park

IMG_0601 IMG_0800

Natomiast kulinarnie nasze wakacje podsumuję to tak:

IMG_0160

:D:D:D

Wrzesień po powrocie ze Stanów skończyłam w Londynie na bardzo intensywnych i pechowych poszukiwaniach mieszkania. Jedyny plus to tak, że już całkiem swobodnie zaczęłam się poruszać po mieście i kojarzyć mniej więcej co jest gdzie.

Październik to Kraków, kolacja w Amaro i wyjazdowe urodziny R. w Poroninie. W ostatnich dniach miesiąca wyjechałam “na stałe” do Londynu. Ale żegnałam się z myślą, że zaraz wracam na święta. Wielka sprawa, sporo stresu ale równie dużo szczęścia.

listopadzie aklimatyzowałam się, układałam wszystko po swojemu i starałam się codziennie chodzić do biblioteki, szukać pracy. Trochę też gotowałam. Wyspecjalizowałam się zwłaszcza w zupkach, oprócz standardów, czyli ogórkowej, pomidorowej, krupnika, żuru były też: krem z dyni, zupa z fenkułów i selera, krem z pasternaków na mleku kokosowym. Opanowało nas dyniowe szaleństwo próbowaliśmy curry z dynią, sorbetu (średnio wyszedł), dżemu (z dodatkiem pomarańczy i imbiru) i ciasta.Z nowych rzeczy jadłam po raz pierwszy karczochy i topinambur. Dużo wychodziliśmy. Byliśmy na dwóch koncertach z okazji festiwalu jazzowego, byłam w teatrze, kinie, pomagałam w jednej akcji charytatywnej. Działo się!

DSC_1249

Grudniu już przebierałam nogami przed przyjazdem do Polski.  Byliśmy w Cambridge, urządziliśmy świąteczną imprezę z polskim jedzeniem. Wyczekiwany przylot do domu nie obył się bez przygód – krążyliśmy długo nad Krakowem, lądowaliśmy w Katowicach z powodu mgły, zostawiliśmy aparat w samolocie i jechaliśmy po niego na drugi dzień, przy okazji zorientowaliśmy się, że zostawiliśmy w domu włączony kaloryfer i bardzo ważny prezent. Na szczęście wszystkie problemy udało nam się rozwiązać jeszcze przed świętami i mogliśmy odetchnąć z ulgą.

A tak na zakończenie, zdjęcie po prawej to wielka choinka na Trafalgar Square, na której oficjalnym zaświeceniu byłam z kolegą, którego poznałam w Kirunie – mały ten świat :) Jest to choinka, która od 1948 roku jest dawana w prezencie od Norwegii. Oslo dla Londynu. Jest to symbol długoletniej współpracy między Wielką Brytanią i Norwegią, a dla mnie symbolicznym połączeniem moich dwóch ulubionych miejsc!

Jak dla mnie tyle się wydarzyło w (ubiegłym już) roku, że czuję jakby to było kilka lat. Rok zakończył się rodzinnie, bardzo szczęśliwie i… szmaragdowo! :)))

W Nowym Roku, postanowiłam zapisać się na basen zaraz po powrocie, a jak dostanę pracę zapiszę się na porządny kurs jogi. Po raz pierwszy nie mam wielkich planów i postanowień – chyba nie przemyślałam tego do końca. Będę po prostu cieszyć się chwilą! I wszystkim tego życzę.

Czas najwyższy

Czas najwyższy wprowadzić w czyn pisanie bloga, o którym tyle już rozmyślałam. Nie jest to proste, bo zwykłam pisać dla siebie i to staromodnie – do zeszytu. Jestem tu nowa, mało czytuję innych blogów, generalnie nie znam się i muszę dużo się nauczyć.

Chciałam zacząć zaraz po przeprowadzce do Londynu, ale zwlekałam, bo trochę się bałam, czułam jakiś wewnętrzny obciach, no i najważniejsze nie miałam dobrej nazwy! To znaczy dalej jej nie mam, co widać po szalenie intrygującej nazwie mojego bloga. Pierwszą rzeczą, którą kupiłam po przyjeździe do Londynu był różowy zeszyt z napisem “Note Book”. Kupiłam go w Poundland za funta. Notuję w nim różne rzeczy. Co robię, co gotuję, spis zakupów, listę osób i firm którym wysłałam CV itp. Mam go wszędzie. Notatki w nim zapisane będą bazą do następnych wpisów, bo jest sporo rzeczy, o których chcę opowiedzieć a wydarzyły się już jakiś czas temu. Oczywiście w zeszycie nie przestanę pisać, bo to lubię. Stąd Wolny Notebook.

Nie wiem jak mi pójdzie z dalszymi wpisami. Póki nie pracuję i mam czas, myślę że będzie to ciekawe zajęcie. Będą różne rzeczy. Na pewno opisze moje zmagania w kuchni – mam do dyspozycji świetnie wyposażoną kuchnię, cały regał książek kucharskich i odważnego chłopaka – postanowiłam z tego zrobić użytek. Będzie trochę o szukaniu pracy w Londynie i o tym jak mi się tu żyje. Sporo prywaty, bo gdzieś przecież muszę się wygadać. A najważniejsze, będzie o wolontariacie, który jest niezwykle istotną częścią mojego życia. Może uda mi się w ten sposób zarazić nim innych.

Dobra, pierwsze koty za płoty. Opublikuj. Klik!

p.s. Przy okazji chcę podziękować Mice za http://swedeniscold.blogspot.co.uk/, który był bardzo mocną motywacją ;)